poniedziałek, 13 lutego 2012

Ceremonia

Ten tekst napisałem w pół godziny na zadany losowo temat (przypadkowe słowa: dywizja i ceremonia.) Zrobiłem to aby ćwiczyć tworzenie tekstów komediowych więc proszę o komentarze. Zależy mi przede wszystkim na informacjach co was w poniższym dialogu śmieszy:)


Kapelan przemawia do dwóch zgromadzonych żołnierzy. Kapelan jest typem twardego gościa. Żołnierze to raczej wymoczki.
Kapelan: Drodzy żołnierze mam zaszczyt powitać was na poświęceniu trzeciej dywizji piechoty... Na początku chciałem zauważyć, że według terminologii wojskowej dywizja to 5 do 15 tysięcy żołnierzy. Nasuwa się więc pytanie gdzie jest pozostałych 4998 do 14998 żołnierzy?
Żołnierz pierwszy: Zacięli się przy goleniu.
Kapelan: Wszyscy?
Żołnierz Drugi: My nie.
K: A pozostali? Wszyscy jednocześnie?
ŻP: My się golimy na komendę. Kapral był zaspany i jakoś ją krzywo wydał.
ŻD: A my dwaj niedokładnie wykonujemy komendy i jesteśmy.
K: Macie zatem rozkaz przekazać pozostałym to co tutaj powiem. To który oficer ma z wami rozmawiać było trudną decyzją. Cieszę się, że spotkał mnie ten zaszczyt pomimo, że jego bezpośrednią przyczyną jest przegrana w losowaniu zapałek. Waszą dywizję trzeba będzie poświęcić.
ŻP: Że pokropić?
K: Niestety nie. Poświęcić dla sprawy. Wojsko nie ma pieniędzy na utrzymywanie tylu żołnierzy. Kilku tysięcy z nich trzeba się pozbyć.
ŻD: Czyli, że jesteśmy zwolnieni?
K: Niestety nie. Przepisy nie pozwalają nam na zwolnienie tak dużej liczby wojska. Musicie zginąć w chwale.
ŻP: Ale ginie w chwale się na wojnie, a nie ma żadnej wojny.
K: Otóż jest. Najbliższa aktualnie w Libii.
ŻD: Jesteśmy wysłani na misję. Ale fajnie!
K: Tak, z jednoznacznym rozkazem, że macie z niej nie wrócić.
ŻP: A gdyby nam się udało wygrać to co?
K: Dowództwo pomyślało i o tym. Waszym celem jest odbicie północnej Afryki z rąk Arabów. Nie macie szans. Odmaszerować.
ŻD: No dobrze, to kiedy mamy samolot?
K: Nie macie.
ŻP: Autokar?
K: Również nie.
ŻD: To czym się tam dostaniemy?
K: Odpowiedź tkwi w fakcie, że jesteście dywizją piechoty. Odmaszerować.

wtorek, 17 stycznia 2012

Ucieczka

Chłopiec rzucił się jednym susem w gęstą kępę łopianu i paproci porastających brzeg strumienia. Przywarł twarzą do mokrego mchu żeby zdławić rosnące w gardle łkanie. Po lesie roznosiły się złowróżbne krzyki ścigających go buntowników. "Daleko nie odbieży!", "Karpiel przepatrzże tamte krzaki!", "Jak cię złapiemy paniczyku to będziesz przed pługiem za konia chodził!"
Długo tak leżał z rękami na uszach i twarzą wciśniętą w mokre i pachnące runo jakby z samego strachu umarł. To musiał być cud. Samozwańczy oddział chłopów uzbrojonych w widły, siekiery i zdobyczne karabiny minął go. Groźne porykiwania ludzi, którzy tego wieczoru spalili jego dwór i zabili ojca umilkły już gdzieś w oddali. Pewnie wódka i zabawa w karczmie okazały się ciekawsze niż ściganie po nocy dwunastoletniego syna szlachcica. 
Podniósł się i strzepnął brud i liście z odzienia. Trząsł się cały, po równo z zimna i ze strachu, bo miał na sobie jedynie kalesony, koszulę nocną i wełniany płaszcz. Na szczęście jego nogi chroniły wysokie buty do końskiej jazdy. Ten dosyć nietypowy jak na panicza ubiór wziął się z pośpiechu w jakim musiał go na siebie włożyć. Kiedy go budzono już płonęły zabudowania wokół dworu, a ojciec bił się z chłopami na dziedzińcu. Janusz przez ułamek sekundy widział go przez okno. 
To był właśnie ten ułamek sekundy, w którym rozjuszona tłuszcza ruszyła do natarcia. Ojciec stojący z przodu prowizorycznej obrony dworu padł pod uderzeniem cepa. Na jego ciało spadły kolejne razy siekier, bosaków i starych, pogiętych szabel. Nikt nie mógł wylać z siebie tyle krwi i przeżyć. 
Janusza opanował strach, który nakazał mu czym prędzej pobiec do drzwi na tyle dworu i biec, biec, biec jak w jakimś lunatycznym szale. W jego głowie nawet nie zaświtała myśl, żeby pomścić zatłuczonego na podworcu rodzica. Nie poprzysiągł śmierci biedocie, która podniosła rękę na swojego pana. Tak na prawdę dopiero teraz pomyślał o ojcu. Chciało mu się płakać, ale z oczu nie płynęły łzy. 
Za to stał przed nimi ojciec. Łysa głowa, krzaczaste brwi, twardy głos, który bez okrucieństwa, ale też bez miłosierdzia nakazuje obić kijem chłopa, który opuścił pańskie pole przed zmierzchem. Jego dostojny ojciec, był szlachcicem niezachwianie przekonanym o tym, że posiada swoją ziemię razem ze wszystkim co na niej rośnie i żyje, włączając w to ludzi. Karał kiedy było trzeba, nagradzał rzadko. Od kiedy nie żyła matka Janusza często brał do siebie dziewuchy i kobiety z wiosek. W połowie za dukata, a w połowie przemocą.
Chłopi mieli wszelkie powody, żeby go nienawidzić i na pewno jeśli złapią Janusza wygarbują mu grzbiet za wszystkie grzechy ojca. 
Janusz wlókł się przez las, sam nie wiedząc dokąd idzie. Zdawało mu się, że jest już daleko od okolic, po których jeździł konno czy polował, ale tak naprawdę nie wiedział. W nocy wszystko wyglądało groźniej i bardziej tajemniczo. 
Kolejne godziny nocy mijały na bezcelowym marszu przez las. Chłopcu wydawała się, że równie dobrze mógłby siedzieć w miejscu i czekać... Czekać na pomoc albo na odział buntowników mordujących każdego kto nie jest chłopem. Zaczęło świtać.
Wyraźnie zobaczył między drzewami rozbłysk jasnego światła. Wstawało słońce. Tyle tylko, że blask zniknął by po chwili zamigotać zupełnie gdzie indziej, za ciemnymi drzewami. Pochodnia, latarnia. Zbyt jasna, jaskrawa. Być może to jeden z tych reflektorów jakie widział kiedy raz pojechali z ojcem do teatru. Tylko co taki reflektor robił w środku galicyjskiego lasu? 
Światło błysnęło jeszcze raz jak eksplozja jakiegoś cichego granatu, zawiło się w powietrzu jak węgorz wkładany do saku i podpłynęło przez powietrze w jego kierunku. Janusz padł na kolana i zasłonił oczy ręką. Nie świt, nie pochodnia, żadna teatralna lampa. Dusza zmarłego, anioł albo co gorsza złe mieszkające w lesie. 
Przez palce widział postać zawieszoną w jaskrawym, białym, blasku. Widział tam kobietę - młodą, ale dojrzałą, świętą, ale lubieżną, nagą, ale odzianą w poświatę. 
- Przenajświętsza panienko... - wymamrotał sam nie będąc pewnym czy mówi do niewiasty przed sobą czy kieruje modły o pomoc do nieba.
Czy kiedykolwiek modlitwy do niej coś ci dały? głos dochodził zewsząd dookoła, jakby plótł się sam z szumów otaczającego go lasu Ona jest jedynie duchem człowieka, który wziął odrobinę siły od większych od siebie. Myślisz chłopcze, że zstąpi z nieba i zdepcze mnie jak węża? Myślisz wreszcie, że jestem wężem? Myślisz, że jeszcze byś oddychał gdybym sobie tego nie życzyła?
- A więc jesteś diablicą? Strzygą? - wymamrotał Janusz ze strachem.
Jeśli w twojej głowie już nie ma innej nazwy, którą mógłbyś mi nadać to możesz tak o mnie myśleć. Jestem diablicą, jestem siłą, jestem lasem. Byłam zanim przyszły krzyże i zanim pojawiły się wielolice posągi. Trwam, istnieję. Wieki temu według twojej miary, a wczoraj zaledwie według mojej zawarłam pakt z ludźmi. W noc kiedy staje się ona równa z dniem daję swój dar temu kto chce po niego sięgnąć i uda mu się go znaleźć. Czy wiesz jaki dzisiaj jest dzień, chłopcze?
- Noc Świętojańska, sobótka. - wyszeptał Janusz ponownie. Słyszał legendy o kwiecie paproci, o tym, że ludzie z wiosek szli w las, żeby go znaleźć. Według wiejskich bajend podobno czasem go znajdowali.
Padłeś w paprocie, okrył cię mój dar, dlatego uniknąłeś pogoni. Nie widzieli cię, bo stałeś się niedostrzegalny. Nie chciałeś, a znalazłeś. Możesz posiąść jeszcze inne umiejętności, wykraczające daleko poza to co może zwykły człowiek. Wystarczy powiedzieć, że chcesz.
Coś mu zaświtało. Diabeł kusi... Słyszał w głowie głos księdza. Może przybrać dowolną postać i powiedzieć co chce dopowiadała w jego myślach stara bajarka, której raz dał grosz za opowieść. 
- Precz! - krzyknął jakby się nagle ocknął ze snu - Precz! Przenajświętsza panienko zmiłuj się nad nami grzesznymi... Precz Szatanie! Zabierz cokolwiek mam twojego i odejdź!
Kobieta w poświacie zaśmiała się szumem traw, po czym rozprysnęła na drobne ogniki zostawiając Janusza w ciszy i ciemności. Samotne dziecko, które dzisiaj straciło dom i rodziców. 

Napisane pod wpływem płyty "Gore" zespołu R.U.T.A. Polecam.

wtorek, 27 grudnia 2011

Paznokcie

Od dłuższego czasu wbijał paznokcie w oparcie fotela. Ból był straszny, ale nie najgorszy. Najgorsze było to, że już jakiś czas temu ustało napięcie mięśni wciskające końcówki jego palców w miękką tkaninę. Paznokcie rosły i najwyraźniej twardniały. Czuł kolejne fale ciężko zrogowaciałego naskórka w przyspieszonym tempie wytwarzanego przez ciało. Czuł jak ich coraz bardziej rozszerzające się ostrza tną opuszki. Czuł jak w głąb dziur wyżłobionych w obiciu i gąbce płynie gęsta i lepka ciecz. 
Szarpnął prawą rękę w górę i podniósł ją do oczu. Szpon, karykatura łapy diabła z apokaliptycznych obrazów, jego ręka wzbogacona o pięć rogowych, powykręcanych sztyletów. Miały już po około dziesięć centymetrów długości i widział jak rosną dalej. Równie dużym wysiłkiem uwolnił drugą rękę i powlókł się w kierunku telefonu. Telefon w korytarzu, co za kretynizm. Dlaczego ludzie montują telefony w korytarzach? Żeby zadzwonić do znajomych i opowiedzieć im jak zakładają buta? Myśli biegły przez głowę jak kule na najwyższym poziomie pinballa, coś pulsowało w skroni, miał gorączkę. 
Minął siebie w lustrze na przeciwko drzwi do pokoju. Przygarbiony, twarz tak odmieniona, że prawie się nie poznał i opuszczone, wleczone w powietrzu ręce. Spróbował chwycić słuchawkę. Za pierwszym razem spadła, wisiała tuż nad ziemią. Za drugim razem ją złapał. 997? Nie to policja. 999. Tak to ten numer. Wystukał go kłykciem, co i tak sprawiło spory ból.
Proszę czekać na zgłoszenie się operatora... Głos taki sam jakby dzwonił do banku w sprawie przelewu, który nie doszedł. On siedzi na podłodze przyciskając szponiastą rękę ze słuchawką do policzka, a tutaj: Proszę czekać na zgłoszenie operatora. 
- Pogotowie ratunkowe, szpital imienia św. Mateusza. W czym można pomóc?
W czym można pomóc. Nagle doznał olśnienia. Prawdopodobnie dostają kilkanaście telefonów od wariatów dziennie.
- Mam duszności i wysypkę. - wychrypiał w czerwone sitko słuchawki.
- Czy jest pan w tym momencie sam?
- Tak.
- Czy myśli pan, że istnieje zagrożenie życia?
"Tak." pomyślał "Twojego, ty cholerna, biurokratyczna klempo." Czuł jak wypełnia go wściekłość wykrzywiająca usta w nienaturalny grymas.
- Czy jest pan w stanie odpowiadać na pytania?
- Moja odpowiedź brzmi: ulica Gorzelskiego 4, mieszkania 23. Trzecie piętro. Jak nie przyjedziecie to się uduszę.
Cisnął słuchawką o przeciwległa ścianę. Poleciała ze sporym impetem, ale w połowie drogi wyhamował go kabel. Z głośnika słuchawki dobiegał niewyraźny głos kobiety z pogotowia. Nie było dobrze. Bolały palce, pulsowało w skroniach i chciało mu się płakać. A może wyć. 
Zaś zachrzęściło i strzeliło. Znajomy odgłos otwieranego zamka, a właściwie odgłos bardzo do niego podobny. Zamek w drzwiach wejściowych zgrzytnął jeszcze raz. Nikt oprócz niego nie miał kluczy do mieszkania. Pogotowie używa wytrychów? Był pewien, że upłynął czas. Czuł to nie tylko, po zwiększonej długości swoich wynaturzonych paznokci. Zemdlał, albo zasnął. Zgrzyt, dłuższy, bardziej pewny siebie, jakby triumfalny. Klamka poruszyła się, drzwi otwarły z impetem. Mężczyzna wszedł, a właściwie wskoczył. Nie był z pogotowia. Można to było poznać po trzymanej w rękach broni - strzelbie o szerokiej lufie. Intruz zamknął drzwi łokciem. Miał pomarszczoną, jakby dobrotliwą twarz, długie siwe włosy i ruchy wysportowanego dwudziestolatka. Czas nie zwolnił. Lufa pistoletu nie przesunęła się ślimaczo w w jego kierunku - w kierunku leżącej na przedpokoju ofiary. Nie zobaczył wycelowanego w niego wylotu rury, ani spojrzenia oprawcy. Strzelba po prostu niespodziewanie wystrzeliła i wybuch uderzył nim o ścianę w korytarzu. Druga kula z rozpryskiem uciszyła wściekle krążące w jego głowie myśli.
Intruz tupiąc ciężkimi butami obszedł wszystkie pomieszczenia. Dwa pokoje, kuchnię, łazienkę. Nie mógł mieć pewności, że w tym m-4 nie ma nikogo oprócz niego. Mimo to uklęknął obok ciała, przeżegnał się i zaczął modlić.

Zachęcam do wyrażania opinii.