niedziela, 5 maja 2013

Inspiracja "Sklepami cynamonowymi."

O niewielu filmach mogę powiedzieć, że je próbowałem obejrzeć... Zazwyczaj, choćbym trafił na skończoną szmirę, konsekwentnie oglądam do końca, chyba że trafię na takiego czy innego rodzaju problemy techniczne. Nie obejrzałem "Świętej góry," bo jej stopień popieprzenia jest dla mnie zbyt wysoki. Podobnie sytuacja ma się z "Sanatorium pod klepsydrą" - powalająco nieudaną próbą ekranizacji Schultza. Obejrzałem czterdzieści minut, wyłączyłem, sięgnąłem po leżące na półce "Sklepy cynamonowe," przeczytałem kilka losowych akapitów, ot i inspiracja gotowa.

W misterium strychu, tajemnym i pilnie strzeżonym przez naszą daleką ciotkę, którą ze względu na wiek i z chęci uproszczeń, nazywaliśmy babcią, kryły się rzeczy wielkie, niedostępne i mgliście namalowane palcami dzielonych między sobą jak opłatek fantazji. Babcia Stefania, w swoim niemodnym już chyba wiek temu czepku, w nieodłącznym fartuchu, wyszywanym w polne kwiaty, w którego przepastnej kieszeni kryły się klucze do poddasznej krainy, jawiła nam się jako sfinks - strażnik tajemnic, omyłkowo tylko pochylony nad słojami zakiszanych późnym latem ogórków.

Widzieliśmy ją jako cygańską królową, zdolną rzucać klątwy kurzajek i rozwiązywać problemy życiowe ludzi, tak jak inni potrafią rozwiązywać zaplecione na wesele warkocze. Zdawała się ponadludzka, w swojej łatanej sukni dotykającej ziemi, przez którą sprawiała wrażenie jakby nie szła doić krów, ale płynęła parę cali ponad klepiskiem. Kiedyśmy tylko planowali podebrać jajka perliczkom, albo potajemnie zmawiali się, by spróbować parę razy pyknąć z porzuconej na mahoniowym blacie fajki ojca, z miejsca zjawiała się jakby kierowana jasnowidzącym przeczuciem, jakby już na długo przed urodzeniem każdego z nas wiedziała, że tego a tego dnia naszego życia, będziemy próbowali dopuścić się takiej, a nie innej zbrodni.
Kiedy razu pewnego udało nam się przydybać babcię Stefanię na śnie pośród zapachu i drewna werandy, w popołudnie uróżowione pudrem zachodu, czuliśmy się jak Beulf z norweskich bajek, wchodzący do leża uśpionego pogańskim snem potwora. Los przyobleczony w formę trzech słomek suchej trawy zadecydował, że ja mam sięgnąć w kieszeń czarownego fartucha tego Trismegistosa wiosennych porządków, tej czarnoksiężnicy naszego dzieciństwa, tej Sybilli od kwaśnego mleka.
Moja ręka, widziana przestraszonymi dziecięcymi oczyma, zdawała się przybliżać do koperty kwiecistej jakby sama, jakby kierowana siłą jakiegoś niewinnego, bo dziecięcego bożka, jakby zupełnie nie była moja. Palce wślizgnęły się pomiędzy dwa płaty łąkowego materiału i zacisnęły na dusznym powietrzu jego wewnętrza. I tym razem babcia Stefania swoim trzecim okiem, podarowanym prawdopodobnie prze króla Salomona, o którym mówią przysłowia, że jest najmądrzejszy, przewidziała że będziemy próbować wykraść jej klucz do edenu kurzu, przedwiekowych rupieci i suszonej bielizny. Uciekliśmy wszyscy trzej krzycząc wniebogłosy, przerażeni jej wiedzą tajemną.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz