Znajoma mi powiedziała, że ta książka jest na podobnym poziomie śmieszności co Szwejk. "Jezu, jakie oni tam jaja odwalają, to sobie nawet nie wyobrażasz." mówiła. I tak zacząłem czytać "12 krzeseł" Ilji Ilfa i Eugeniusza Pietrowa.
No, jest śmieszne, momentami. Nielicznymi nawet bardzo. Niestety dużo jest też takich fragmentów, kiedy książka jest nudna, albo zwyczajnie nijaka. Może zbyt dużo już widziałem, może zbyt dużo wymagam? Może dlatego nie robią na mnie, aż tak wielkiego wrażenia nie robią na mnie dokonania jednego z głównych bohaterów - Ostapa Bendera? (Duet Ilf i Pietrow w wielu miejscach jest opisywany jako przykład najwyższych lotów satyry.)
Jeśli chodzi o towarzysza Bendera, to po raz kolejny mam wrażenie, że geniusza na kartkach powieści bardzo łatwo stworzyć. I lepiej z tym nie przeginać, bo ludzie zaczną się łapać, że to wszystko jest mocno naciągane i grubymi nićmi uszyte. Właśnie w przypadku tej powieści szwy są dosyć mocno widoczne. Ostap Bender to geniusz oszustwa. Potrafi wyprowadzić w pole każdego i znaleźć wyjście z każdej sytuacji. A właściwie wyjście znajduje mu się samo. Widać jak świat wokół niego się zakrzywia i daje mu to, czego nasz kanciarz potrzebuje, żeby wystrychnąć na dudka innych (może stąd jego nazwisko, może jest komiksowym Realitybenderem.)
Wcale nie robiły na mnie wrażenia jego spryt, bezczelność i inteligencja, bo za każdym razem, kiedy popisywał się zdolnościami umysłowymi, był konfrontowany z kim dużo, dużo głupszym.
Zbyt mało też było w książce drugiego bohatera - Vorobianinova. Ten dawny Don Juan i imprezowicz, arystokrata, który upadł do poziomu partyjnego urzędnika, mógłby się jeszcze dużo bardziej rozkręcić. Zbyt mało moim zdaniem było jego przebłysków pijackiego szaleństwa.
Książkę odrobinę ratuje jej mrok i fakt, że jest powieścią łotrzykowską dziejącą się w Związku Radzieckim. Uwielbiam ten klimat.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz