Kolejna część pisanego na raty opowiadania. Zapraszam do przzeczytania jego początku.
Jest wtorek, wczesny lipiec. W powietrzu już powinno dać się wyczuć lato, ale wiosna przyszła zbyt późno i na dobrą sprawę jest to jeden z pierwszych ciepłych dni tego roku. Trzech piętnastolatków idzie przez krakowskie planty. Wysoki, chudy Świerad, czarnoskóry Mariusz i słowiańsko poważny Paweł- Bożydar. Śmieją się, myślą że świat należy do nich, dwóch w zwiniętych do tyłu garściach chowa żarzące się papierosy. Salutują kiedy mija ich patrol Żandarmerii Wojskowej, przed Narodowym Bankiem Polskim powiewają gigantyczne flagi, ozdobione starogóralskimi złamanymi krzyżami.
Jeden z chłopców zatrzymuje pozostałych. To Mariusz, coś usłyszał. Bezczelnie wskazuje mijającą ich parę, przystawia rękę do ucha. Para to przygarbiony staruszek z siwą, kozią brodą i dziewczyna może kobieta, efemeryczny typ urody, gładka skóra, ale ma kurze łapki, smukła figura, ale we włosach tlą się pasemka siwizny.
"Und so... Wist du..." dobiega do uszu chłopców. Staruszek, który dla nich z miejsca zmienił się w podstępnego starca, peroruje do kobiety-dziewczyny po niemiecku. Znienawidzony język, język oprawców, którzy tyle razy w historii próbowali zdominować polskość i wyniszczyć całą słowiańskość.
Stary człowiek idzie powoli, więc cały czas słyszą drażniący uszy niemiecki. Jak on się uchował? Jak on śmie, jak ten Niemiec co chciał uwieść Wandę, odzywać się do polskiej (prawdopodobnie) dziewczyny. Chłopcy myślą niemal jednocześnie. "Ty pierdolony szwabie!" krzyczy Paweł-Bożydar. Mariusz wychodzi o dwa kroki do przodu i wystrzeliwuje z palców w połowie wypalony papieros. Pet zatacza zgrabny łuk i ląduje na wełnianym kaszkiecie Niemca.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz