sobota, 28 lipca 2012

Fan Fiction Dukaja

Fan Fiction jest popularny zjawiskiem internetowym. Można znaleźć całe strony pełne opowiadań (stworzonych przez amatorów) dziejących się w świecie Harry'ego Pottera, Zmierzchu czy nawet Star Crafta. Zastanawiam się: dlaczego nikt nie próbuje pisać fan fiction bazowanego na bardziej poważnej prozie? Dlaczego stron internetowych nie zapełniają opowiadania stylizowane na Prousta, dlaczego nie ma historii o pobocznych bohaterach "Imienia Róży" (np. o Salvatorze.)
Nie będę się porywał na tak trudne cele. Napiszę krótkie opowiadanie fan fiction dziejące się w świecie "Innych Pieśni" Jacka Dukaja.

Esthlos Paranaike Kadża zawinął rozcięcia podróżnej chlamidy i wetknął je za szeroki pas. Buty, związane rzemieniami, przewiesił przez ramię. Kiedy tylko dotknął stopą brudnej wody topieliska dała znać, że weszła pod wpływ jego cienkiego, ale niezwykle silnego anthosu. Brudnoszare glony rozzieleniły się, rozrosły i błysnęły oczami fioletowych kwiatów. 
Niemal od kiedy się urodził kwitło i ożywało w jego rękach wszystko czego dotknął. Błogosławieństwo zamiast klątwy Midasa, które jednak mogło się okazać przekleństwem, teraz kiedy za wszelką cenę ma ukryć swoją tożsamość. 
Brnął przez mętną wodę mając nadzieję, że ślad życia, który za sobą zostawia nie pomoże potencjalnym nimrodom wytropić go i go pochować w tym stęchłym bajorze. Nawet on, teknites somy, wyrosły w zbawiennej morfie Nabuchodonozora, największy w Egipcie, a może nawet na całym współczesnym świecie może umrzeć jeśli dopadnie go kilku wprawnych myśliwych.
Obejrzał się i mocniej ścisnął rękojeść długiego kindżału. Od dworu dzielił go dobry stadion. Na szczęście najwyżej czterdzieści pusów musiał przejść przez bagienną wodę. Nie mógł wiedzieć czy go pochłonie. Liczył na szczęście.

Stał za załomem muru i liczył kroki zbliżających się strażników. Myliły mu się z uderzeniami własnego serca. Trzy, cztery, coraz głośniej. Trzy pusy za rogiem. Nie można stać się nimrodem, ale podczas kampanii Berbeleka Kratistobójcy asystował jako medyk polowy przy oddziale zwiadowców. Ich morfa na stałe odcisnęła się w nim. Poza tym znał ich sposoby i manewry. Straż jest tuż, tuż. Teraz.
Zgniótł w pięści cienką kulę z purynicznego ge i cisnął na oślep, w kierunku strażników. Ziarna w środku na moment zetknęły się z jego ręką. To wystarczyło. Pleszczepeinnice wybujały czarnym, kolczastym powojem. Morderczy bluszcz, który wyrósł na terenach gdzie kiedyś rozciągała się dżurdża. Aura Kadży ożywiła ziarna, których pnące łodygi zadały śmierć strażnikom. Ich krzyk na pewno ściągnie kolejnych. Ominął powój Pleszczepiennicy, który jeszcze godzinami będzie się rozrastał po murach bagiennego dworu.
Pognał jak oszalały. Znał rozkład dworu na pamięć. Trzy noce uczył się go z kradzionych planów. On, lekarz, z misją tak podobną do tych przeznaczonych dla zabójców. Ma zakraść się do pałacu umierającego kratistosa, by go uzdrowić i tym samym zachować swój nowy kraj w formie jaką zdążył pokochać. 
Jeśli nie powstrzyma ostatniego tchnienia kratistosa Arcybalda, Mazoria dostanie się pod wpływy trzech innych morf i tym samym przestanie istnieć.

Kuło go w płucach. Krew chlupocząc wydobywała się z ust i tamowała oddech. Umierał. Ostatkiem sił wyszarpał strzałę i zacisnął rękę na ranie. Zabliźniła się w ciągu czterech oddechów. Już żył,a kilkunastu strażników pochłoniętych przez Pleszczepiennice nie. Był wyczerpany, ale żył. Na całym dworze panował chaos, harmider jak podczas pożaru. Mordercze powoje wchodziły przez okna i pięły się w poprzek ścian. 
Drżącymi rękoma sięgnął po pęk skradzionych kluczy. Spróbował w zamku pierwszy, drugi, trzeci. Czwarty zaskoczył. Otworzył drzwi więzienia, a niedawno jeszcze sypialnej komnaty Arcybalda Starego. 
Nowi samozwańczy władcy Mazorii już rządzili w jego domu, ale nie było wśród nich kratistobójcy, nikogo wystarczająco silnego by poduszką przerwać egzystencję patriarchy. 
Esthlos Paranaike Kadża, imigrant z Aleksandrii na północ Europy, podszedł do spoczywającego na łożu nestora. Ponoć żył on już pięćset lat. Sieć zmarszczek miał tak gęstą, że niemal nie było między nimi przerwy. 
Kadża podniósł ręką jego zamknięte powieki i przycisnął usta do cienkich, zasuszonych warg. Oddech teknitesa powędrował w dół, rozdął płuca, napełnił serce. Arcybald krzyknął. Wydał z siebie głos tłumiony przez wszystkie dni konania, gdy nie mógł nawet szeptać. 
Odmłodniał. Nie będzie żył wiecznie, ale ma przed sobą conajmniej dwadzieścia lat. Tyle wystarczy Kadży, by wychować córkę na kobietę. 
Za murem zaśpiewały ptaki, radośniej zaszumiały liście, wrogowie Arcybalda upadli na podłogę w konwulsjach pokłonów. Keros Mazorii znów był pod właściwym patronatem. 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz